Czerwiec, mój ulubiony miesiąc, rozpoczął się trochę słonecznie, trochę deszczowo. W dniu, w którym wybrałam się na jarmark, pogoda nie była czerwcowa, ale co tam, najwyżej zmoknę, pomyślałam sobie. Nie zmokłam, choć rzeczywiście pod koniec mojego spaceru zaczęło lekko kropić. Tylko kto by na to zwrócił uwagę, kiedy wokół tyle malowniczych stoisk kuszących tym, czego brak na półkach zwykłych hipermarketów. Ruszyłam do kuszących świeżymi produktami sklepików. Sprzedawcy, przed południem jeszcze wolni od natłoku turystów i spacerowiczów, mieli czas i ochotę, by poopowiadać o swoich produktach i zwyczajnie się uśmiechnąć.
Tu świeże precelki, zwykłe i drożdżowe, rogale z makiem, wielkie bochny chlebów pieczone za naturalnych zakwasach, mąkach orkiszowych, z ziarnami i wszystkimi chyba cudami. Tam aromatyczne austriackie wursty, szynki, boczki, obok sery prosto z Zakopanego, a jeszcze dalej egzotyczne stoisko z suszonymi i kandyzowanymi owocami z całego świata. Dla głodnych pieką się już kiełbaski, szaszłyki, grzeją bigosy i smażą ziemniaczki. Jak dla mnie za wczesna pora na wielką ucztę, ale kupuję sznurek z precelkami i podjadając, ruszam dalej.
Kusi mnie nowosądeckie stoisko z drewnianymi akcesoriami, ale już kątem oka wypatrzyłam po drugiej stronie sklepik z bolesławiecką porcelaną. Oglądam chciwie, ale nic nie kupuję, bo w planach mam wyprawę do bolesławieckiej fabryki i większe zakupy u źródła.
Jestem już w Rynku, zmierzam pod pręgierz, gdzie powstał na czas jarmarku zielony ogród, a gdzie kiedyś chłostano skazańców (tak naprawdę pod naszym pręgierzem nie wychłostano nikogo, bo to jedynie replika pręgierza z 1492 roku). Legenda głosi, że wychłostano tu nawet Wita Stwosza. Przypominają mi się czasy, kiedy mojej młodości, kiedy pręgierz był punktem zbornym, w którym zawsze umawiałam się ze znajomymi, zresztą nie tylko ja, a pół Wrocławia. Zawsze pod pręgierzem niemalże kłębiły się tłumy. Dziś o poranku nikt pod pręgierzem na nikogo nie czekał. A można w czasie jarmarku poczekać przy pręgierzem w bardzo komfortowych warunkach, na leżaku, rozkoszując się namiastką zieleni, która wyrosła znikąd w wybrukowanym kostką rynku.
Najbardziej spodobała mi się aranżacja z kwitnącym stołem i krzesłami, ale tak naprawdę cały ten zielony pomysł był świetny, bo w rynku poza kilkoma zielonymi drzewami i donicami przy ogródkach piwnych ciężko znaleźć skrawek zieleni.
Wracając do domu kupiłam dzieciom obrazki do pokoików, bo nie sposób z takiego jarmarku wrócić do domu z pustymi rękami. Jarmark Świętojański we Wrocławiu był miłą okazją do spaceru po uroczej wrocławskiej starówce, którą ostatnio dość rzadko odwiedzam. Obiecuję sobie, że w wakacje z dziećmi będę tu bywać częściej. Kto wie, może się tam spotkamy? Zapraszam ☺️
Autor: Agata